Prezentacja twórców z terenu Gminy Kiełczygłów
Paweł Nowak mieszkaniec Kiełczygłowa rocznik 1987 |
Student Akademii Rolniczej w Lublinie kierunek Architektura Krajobrazu. PSYCHODELIA Wszyscy mówili, że Marcin jest porządnym chłopcem. Miasto, w którym mieszkał było takie samo jak wszystkie inne miasta Polski. Ogólnie mówiąc sam syf. Nic ciekawego. Zawsze można było iść na jakiś koncert, ale i to nie zdarzało się często. Na takim właśnie koncercie rozpoczyna się historia Marcina. -Jeszcze, jeszcze - skandował tłum kolesi z włosami po pas. Skakali przed sceną, jednocześnie kręcąc mosha do rytmu gitar elektrycznych. Na stadionie (bo tu odbywał się koncert) pod dachem siedział Marcin. Zasłuchany żłopał piwo. Z małym uśmieszkiem na twarzy spijał resztki z bodajże trzeciego półlitrowego kubka. Wstał i poszedł do WC. Kolejka nie była duża, bo impreza nie rozkręciła się jeszcze. Po chwili wszedł przez drewniane drzwi. Za nimi panowała dziwna atmosfera. Było duszno i dziwnie śmierdziało. Obok pisuaru stało dwóch chłopców. Mieli może siedemnaście lat. Byli to koledzy Marcina, którzy chodzili z nim do klasy, ale nie zdali. Podszedł do nich. -Cześć wam. -Dzieńdoberek Marcinku. Co tu porabiasz- powiedział jeden z nich. Chcesz kupić blanta? -Jakiego blanta? -No wiesz marihuana, gandzia. -Narkotyk? -A jak. Bez trawy na imprezę nie ma po co iść. -Nie. Dzięki. Ja już spadam! -No to na razie. Nie załatwił się. Wyszedł. Sumienie nim targnęło. Nie chciał zaprzepaścić sobie życia. Był najlepszym uczniem ze szkoły. Schody prowadziły pod scenę. Zsuwał się po nich ociężale. Cały czas zastanawiał, się czy nie kupić. Próbował o tym zapomnieć. Podszedł pod samą barierkę. Zaczął skakać i śpiewać, o ile można to było nazwać śpiewem. Po kilkunastu minutach odszedł na bok. Zmęczył się. Chciał chwilkę odpocząć. Zauważył swoich kolegów. Próbował wcisnąć się w tłum. Nie chciał żeby oni go widzieli. Lecz i tak do niego podeszli. -I co, może teraz masz ochotę? -Nie. Raczej nie. -Słuchaj. Taniej niż u mnie nie znajdziesz. Tylko dwadzieścia złotych. Marcin znowu zaczął się zastanawiać. Nie wiedział co ma zrobić. -No dobra. Daj.-powiedział Marcin. -Masz. Jakbyś jeszcze potrzebował to znajdziesz nas u góry. -Czółko. Stanął z boku. Skręcił lufę, odpalił i mocno się zaciągnął... I nic... no kurka nic, pociągnął jeszcze raz, potem jeszcze aż skończył mu się skręt. No i nadal kurka nic. - Co się kurka dzieje?•Nic nie czuł, absolutnie nic, nawet mu się sucho w ustach nie zrobiło. Obejrzał dokładnie resztę towaru w malutkiej torebce. Wyglądało jak gandzia (po polsku bo jesteśmy w Polsce), powąchał pachniało także jak trawa. Skąd wiedział?; a bo to raz widział narajanych kumpli. No nic, albo go oszukali, albo, nic w tej chwili nie przychodziło mu na myśl, postanowił sprawdzić. Zobaczył ich już z daleka, stali w okolicach ogrodzenia i wolno palili swoje szlugi. Podszedł do nich. - I jak? - zapytał Szymek- dobry towar? - To wcale mnie nie wzięło, co to za gówno? - Gówno? Pokaż no. Ile wypaliłeś? - Całego skręta - odpowiedział podając Szymkowi woreczek. Ten powąchał go i fachowo ocenił. Dla pewności nabił lufkę i pociągnął. Aż się zatoczył. - Co ty chcesz stary, klasa towar. Ale jak bardzo chcesz to ci zwrócę połowę kasy. - Nie, nie trzeba. - powiedział nasz bohater i powoli skierował się ku wyjściu ze stadionu. Szwendał się dobre kilka godzin po mieście, zapadł zmrok, ludzie spieszyli do barów. Marcin znalazł się wtedy w nieodpowiednim miejscu o nie do końca właściwym czasie. Nie będę się rozdrabniał po prostu oberwał od gromadki przechodzących skinów. Tak dla zasad, po prostu złamali mu rękę. Zadziwił się poważnie gdy okrył, że bolało tylko trochę. Czuł raczej jakieś ssane niż ból. Natychmiast uświadomił sobie, że to tylko szok. Usiadł na pobliskich schodach do spożywczego, zdjął kurtkę i obadał rękę. Od spodu poczuł coś lepkiego, na dłoni dostrzegł krew. Ale zauważył jeszcze coś innego, rana była otwarta, kość wystawała na zewnątrz. Nigdy nie uważał się za aż takiego twardziela ale prawie go nie bolało. Skusił się, rozdarł rękaw i spojrzał na ranę. Gdyby był w odpowiednim wieku prawdopodobnie dostał by zawału. Z rany wystawała metalowa kość. O obok niej wiele cienkich i poskręcanych drucików i rurek. Albo miał takie shizy albo był kurka pieprzonym robotem. Sprawa zdecydowanie wymagała dalszego rozpatrzenia... ...Wpatrywał się jak głupi w swoją rękę. Nie wiedział co ma zrobić, jak się zachować. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się. Nagle dostał olśnienia. Pomyślał, że trawa zaczęła działać i widzi druciki w swojej ręce. Przecież nie jest synem żadnych cyborgów. Tak mu się w każdym razie wydawało. Podniósł się ze schodów i udał się do kolegi. Wiedział, że po gandzi nie ma sensu iść na pogotowie, bo może mieć nieźle przesrane. Szedł alejką wzdłuż parku. Gdy doszedł przed dom Piotrka(tak miał na imię jego kolega) zadzwonił dzwonkiem przy bramie. Nie chciał wchodzić bo po ogrodzie biega pies, dog niemiecki. Po chwili na ganku zapaliło się światło i pojawiła się znajoma twarz. -Cześć. Mam problem. Mogę wejść? -Czemu nie, tylko bądź cicho bo u mnie już wszyscy śpią. -Nie ma sprawy - rzekł Marcin i poszedł za kolegą. Weszli do domu. Był okropnie duży. Jeden z największych na tej ulicy. Nowoczesny i elegancki. Nic dziwnego skoro rodzice Piotrka mają dwie hurtownie. W środku wyglądał jak mały pałac. Wszystko: meble, posadzka, schody zrobione z drewna najlepszych gatunków. Na półkach stały dziesiątki różnych kryształów i różnych takich ozdób. Na ścianach obrazy za setki złotych. Po prostu żyć nie umierać. Szli schodami na górę, do pokoju gościnnego. Usiedli na sofie przed telewizorem. -O co chodzi - powiedział Piotrek- To musi być coś ważnego skoro przychodzisz o tak późnej porze. -Słuchaj. Miałem dziś dzień pełen niespodzianek. Zaczęło się w południe. Kupiłem trawę, ale była jakaś lewa chyba bo nic mnie po niej nie wzięło. Później Dostałem od skinów, którzy złamali mi rękę i na końcu to. Marcin ściągnął koszulę i pokazał swoją rękę Piotrkowi. -Myślałem, że to po trawie. Co ty na to? -To jakaś sztuczka? Nie wygłupiaj się! - rzekł przerażony Piotrek, siedział i z otwartymi ustami patrzył na rękę Marcina. Był w szoku. Nie ruszał się, a nawet przestał oddychać... -Ty też widzisz kable!? - zapytał z przerażeniem Marcin. - I to jak, stary odlotowo, gdzie dorwałeś taką zabawkę? Marcin, szybko pokazał mu resztę ręki. - To nie zabawka, to moja ręka! - prawie krzyczał ... Piotrek przez chwilę zachował zimną krew. - Ciszej bo obudzisz starych! - po chwili jednak ją stracił - w mordę co to jest, czym ty jesteś? Marcin złapał się za głowę i próbował płakać. - Co mi jest, kim jak jestem - pytał i nie oczekiwał odpowiedzi. W pewnym momencie przestał. - Szybko daj mi nóż! - Co? - Dawaj nóż, mam pomysł. Piotrek po krótkiej chwili powrócił z długim nożem kuchennym. - Co chcesz zrobić? Marcin wyrwał mu nóż z ręki i powstał. - O nie, nie zrobisz tego! Marcin w odpowiedzi przeciął sobie brzuch, głęboko, bardzo głęboko. Piotrek był na skraju histerii. - No fajnie kolega wypatroszył mi się w gościnnym, zapaskudzisz cały dywan. Marcin już wiedział. Nóż upadł na posadzkę. Wybiegł z domu Piotrka podtrzymując wysypujące się z brzucha kable i druty. Do domu dotarł kilka minut później. Rodzice oglądali telewizję. Zasłonił im ekran i odsłonił brzuch. - Chyba jesteście mi winni kilka wyjaśnień! - powiedział z naciskiem... - Coś ty kurka ocipiał - wrzasnął ojciec - Chcesz se brzuch poodkręcać!? Później cię nie złożę! - Jak to? Ja tu mam jakieś druty w ręce i w ogóle, a ty mówisz: bo cię nie złożę! - krzyczał poirytowany Marcin- Co to do cholery ma oznaczać? Mama odwróciła głowę i popatrzyła na syna. Wstała po czym podeszła do komody i otworzyła ją. - Już się o tym dowiedział - powiedziała mama do ojca - Musimy go zlikwidować! - Zaraz, chwileczkę. Ja nic jeszcze nie wiem! O co wam chodzi? - Już dobrze wiesz, o co nam chodzi! Mama wyciągnęła z komody paralizator elektromagnetyczny i zaczęła biec w kierunku Marcina. Ten w szoku wybiegł z domu i udał się w stronę domu swego kolegi Łukasza. Łukasz mieszkał na ulicy Zielonej. Chodził z Marcinem do jednej klasy. Byli najlepszymi przyjaciółmi. Wbiegł do klatki i stanął przed drzwiami domu Łukasza. Energicznie zapukał do drzwi. Chwilkę później drzwi się otworzyły i zza nic wyskoczył Łukasz. - Ćśiiiii, bo obudzisz mamę. Czego? - Słuchaj. Wpuść mnie a wszystko ci opowiem - wystękał zasapany - Dobra wejdź. Weszli do pokoju Łukasza i usiedli na kanapie. - Co jest? - zapytał Łukasz - Nie uwierzysz, popatrz – Marcin pokazał koledze swoją rękę. O dziwo Łukasz nie przeraził się. - Co ty na to? - No w sumie to masz okropną dziurę w ręce. - No, ale te kable, druty, nie widzisz ich? - Widzę. Poczekaj chwilę. Łukasz wyszedł z pokoju, a Marcin zaczął zastanawiać się o co tu właściwie chodzi. - Po chwili Łukasz wrócił a za nim rodzice Marcina. - Dziękuję za złapanie zbiega poruczniku Rodan- powiedział tata Marcina. - To mój obowiązek generale Krypton- odpowiedział Łukasz. Na twarzy Marcina ukazało się zdziwienie, natomiast chwilę później strach. - Nieeee... Zapadła ciemność. Potem zrobiło się przeraźliwie jasno. Tomek obudził się. Leżał na trawie i huczało mu w głowie. Usiadł niepewnie, nie do końca pewien czy może zaufać swemu ciału. Rozejrzał się nerwowo. Tłum szalał przy występie kolejnego zespołu. Wtedy zrozumiał, nie miał pojęcia, że to zielsko ma aż taką moc. To wszystko, całe te druty i rodzice mordercy, to były jedynie wizję. Powstał powoli zadowolony i z widoczną ulgą. Gdy wstawał zahaczył o uchwyt do którego przywiązana była lina mocująca dach sceny. Szkarłatna ciecz splamiła trawę. Tomek odruchowo zaczął ssać ranę. Wtedy językiem wyczuł coś twardego, spojrzał przerażony na swoją dłoń, z rany wystawał cienki drucik... w roku 2006 II miejsce w kategorii dorosłych za opowiadanie "Człowiek znikąd" Człowiek znikąd …czyli prawie epitafium Przez cały czas dawał pozory zdrowia psychicznego, lecz tak naprawdę wszystkiego można się było po nim spodziewać. Spokojny jak zawsze czekał na swój pociąg, pociąg, który miał dojechać za godzinę, lecz równie dobrze mógł się w ogóle nie pojawić. Przez cały czas pobytu na stacji Radomsko wzdychał zapachy roznoszące się po dworcu. Prawdę mówiąc zdążył się już do nich przyzwyczaić i nie robiły one na nim już większego wrażenia. Zapachy nie były pospolite; smród, grzyb, ubóstwo i starość, wszystko to wywierało niezatarte piętno na całym otoczeniu dworca. Stał spokojnie i słuchał muzyki płynącej powoli z dworcowych głośników. - Czwarta symfonia van Beethovena Stwierdził w myślach, zresztą bezbłędnie, sam w sobie. Przypomniały mu się lata dziecinne kiedy to bez przerwy słuchał tego utworu w swoim rodzinnym domu. Pewnie, gdyby nie był taki stary, nie mówiłby sam do siebie, lecz długie podróże w myślach wywierają piętno. Piętno, którego nie dało się usunąć ani głodówką, ani lewatywą, nie mógł się go pozbyć nigdzie i nigdy. Takich plam nie leczy czas; - Trzeba z tym żyć do usranej Śmierci. Tego również był pewien. Nie zamierzał już ze sobą walczyć. Wiedział wszystko o swoich słabościach, wiedział jak słaby jest, wiedział, że sobie nie poradzi, wiedział że nie da rady, wiedział, że jest słaby. Czekał na nieuchronne wyroki losu. Wyroki? Dla niego los znaczył tyle co sąd. Każdy sąd. Przed sądami spędził połowę życia, w tym jedną trzecią śpiąc na ławie oskarżonych. Pomimo, że nic w życiu nie zrobił. Pomimo? Może właśnie dlatego, że nic nigdy nie zrobił, nie kiwnął nawet palcem we właściwym kierunku, nawiasem mówiąc, brak jakichkolwiek działań z jego strony, zarówno w sprawy publiczne, jak i w prywatna politykę jego szefów był tym, co przesądzało o jego winie. Był zbyt czysty, jak później wszyscy zauważali, takie osoby nie istnieją, nie istniały… Został skazany, jego sądem było więzienie, całe lata był nieświadomy, tego, że był jednak winny. Nie był przecież zwykłą osobą, powinien wiedzieć, co działo się za jego plecami, był widocznie zbyt głupi(widocznie to też przestępstwo), nie zdawał sobie sprawy kim są jego przyjaciele, wszyscy go wkopali jak się okazało. Był ciemny, za to wpadł. Jak określiłby to jego ostatni płatny prawnik; ignorantia ignis nocet. Za głupotę się płaci, teraz jednak stał tu, nikt go nie znał, a jednak znało go zbyt wiele ludzi, żeby zapomniał, zbyt wielu, żeby to strawić, musiał się więc wspomagać. Wspomagał Się regularnie, codziennie kupując Kokosa Alabama, był w końcu wytrawnym smakoszem… Stał więc i czekał, aż przyjedzie pociąg jego życia, pociąg do nikąd, pociąg z nikąd, pociąg w którym nikt go nie widział od lat, tak samo jak nie widział nikt jego samego. Słaby, coraz słabszy podszedł do furkoczących szyn, schylił się, chciał poczuć drżenie zimnego jeszcze metalu. - Na szczęście jest jeszcze Wcześnie Powiedział do siebie. Głęboki cień spowijał całą stację kolejową, szczególnie za zakrętem maszynista nie byłby w stanie go dostrzec. Teraz, gdy nikt go nie widział, nikt o nim nie wiedział, nikt o nim nie pamiętał, mógł spokojnie oczekiwać na pociąg. Zrozumiał, że nie będzie to już pociąg jego życia na który tak ciągle czekał. To miał być pociąg, przynoszący mu ulgę, pociąg skracający jego cierpienia, czekał więc cierpliwie jak narkoman na wzrastającą na parapecie roślinkę, jak ten sam na złoty strzał, czekał jak na konieczny, zbliżający się wielkimi krokami epizod. Wiedział, że nadejdzie szybko jak pośpieszny, jego ostateczny koniec i początek. Początek. Wiedział, że teraz dopiero się zacznie; tunel, oczywiście wybierze drogę do światła, nie zamierzał przecież tułać się jako zbłąkany kot po świecie, lub w kajdanach straszyć meliniarzy na stacji kolejowej. - Idź w stronę światła Jego oczekiwanie, przerodziło się w manię….. - A po świetle Piotr. Tak to sobie w każdym razie wyobrażał. Wyobrażał sobie Piotra po prawicy Sędzi ostatecznego…. Nie to psuło mu całe marzenie. Stanowczo. Jak mogli nazwać Boga Sędzią. Jak mogli się nazwać sędziami. Po tylu latach sądu-celi, pomysł by nazwać jakiegokolwiek człowieka sędzią wydawał mu się co najmniej niesmaczny… - Czemu nie Wszechwiedzący. To słowo było według niego odpowiedniejsze jak dla majestatu boskiego. A gdy stanie przed majestatem wszechwiedzącego opowie mu… Co niby miałby mu powiedzieć, co niby Opowiedzieć, czy na to nazwałby się wszechwiedzący by jak przed sądem musieć mu wyznawać swoje winy… Wiedział już, że wszechwiedzący będzie wiedział, a jeżeli będzie wiedział, to on nic nie powie… Ależ… jeśli nic nie będzie mógł powiedzieć, to co powie. Jak będzie się bronić, jak walczyć z losem… Z losem… A czy los jest tym samym co on zrobił ze swoim życiem, czy raczej tym czego jeszcze nie zrobił, a może tym co się właśnie dzieje. No bo jeżeli nie tym wszystkim, to czym innym? To musiał sobie wytłumaczyć, tymczasem jego czas dobiegał końca. Przyjemnie chłodne z początku żelazo zaczęło go ziębić w plecy. Nie mógł dłużej tak leżeć… Na dodatek zamiast pośpiesznego przyjechał towarowy ze śląska i właśnie się zatrzymał. W jego stronę podążała grupa sokistów. Sprawa zdecydowanie przybrała niewłaściwy obrót. Miał odejść przecież szybko i bezboleśnie, tymczasem zanosiło się na przedłużenie mąk za pomocą pałek służbowych. Taki obrót spraw stanowczo mu nie odpowiadał, był nad wyraz wyzuty z dalszych możliwości rozwoju sytuacji… A przecież oczekiwał od życia czegoś więcej niż tylko katorga istnienia. Liczył w każdym bądź razie na szybką i bezbolesną śmierć, nie zaś na powolne zdychanie od odniesionych obrażeń, w jakimś rynsztoku. Nie on. Jego koledzy tak, ale ni on. - Nie, ja się na to nie pisałem. I wziął nogi za pas. Nawiał, a jego pociąg przejechał za plecami. - Cholera! Co mógł więcej powiedzieć. Wszystko już zostało powiedziane. Nic nie miło być już dane. Jego krzyk nic by tu nie dał. Brakowałoby tylko tego by mu się policja zwaliła na głowę. Wiedział, że nic mu nie zrobią, a jednak bał się tego, że wypędzą go ze stacji. Nie miał już gdzie iść, nie miał nic poza startymi spodniami i marynarką na sobie. Czy mógł oczekiwać od losu czegoś więcej. Niewątpliwie nie. Jednak oczekiwał, jednak miał nadzieję, że wszechwiedzący wie również o nim samym,o jego problemach ze znalezieniem pracy (właściwie o tym, że dla takich jak on nie ma pracy), wierzył, że ten Wielki wie że jego zabawce jest tutaj źle,czekał więc, choć nie mógł na więcej liczyć. Nie mógł nic zrobić, poza tym, że był, że istniał naprawdę, no bo gdyby nie istniał, to by go tutaj nie było… Tak mu się przynajmniej w tym momencie wydawało… - Czemu mnie takim Stworzyłeś Pytał się Wszechwiedzącego. Nie dostawał wszakże żadnej odpowiedzi, ani z niebios, ani z terenu dworca, ani z pobliskich krzaków, gdzie niewątpliwie musiał być Wielki. Jeszcze jedna godzina i pewnie nie musiałby się dłużej męczyć, nie miał zresztą zamiaru grzybieć jak inni w jakiejś melinie. Głód i ogólne wycieńczenie dawał się we znaki,pamięć też nie była już najlepsza. Sam nie miał pojęcia, czy to prze ten głód tracił zmysły, czy to utrata tych ostatnich powodowała u niego uczucie pustego żołądka. Tak czy owak jego czas niewątpliwie dobiegał już końca. - Jeszcze tylko godzina. A później znowu Piotr i Wszechwiedzący, no i pewnie wszyscy święci w roli przysięgłych… Nie święci jako przysięgli stanowczo nie pasowali do tego obrazka, przecież święty jest święty, tymczasem przysięgły jest nieuchronnie skazany na stronniczość. Można to również odwrócić, tzn. święty nie będzie stronniczy i przekupny, lecz z oczywistych powodów święty nieprzekupny nie będzie już przysięgłym. W każdym bądź razie nie takim na jakiego liczył osobiście. Przysięgłego przekupnego mógł przecież zawsze przekupić, tymczasem ze świętymi nie ma szans. - Święci! To nie fair. Święci jako tacy zasadniczo nie pasowali do jego misternego obrazu Świata, byli po prostu nie z tego świata. - Ze świętymi nie ma żartów. Kolejna trafna myśl w jego bezdomnym wydaniu. Gdyby chociaż miał jakiś punkt zaczepienia. Jego prawnicy zawsze zwracali na to największą uwagę. Teraz jednak nie miał najmniejszego pojęcia co mogłoby być tym punktem. Gdyby chociaż czytał Pismo Święte. - Gdybym czytał Pismo Święte. To nie była już tak dobra myśl. W każdym bądź razie nic nie wniosła do jego sytuacji. Ba, ona go cofała |